Donnerstag, 31. Juli 2014

Lipiec po niemiecku I


Minął lipiec, więc nadeszła pora na kolejne podsumowanie. Byłabym w niemałym kłopocie, bo Juli nie wyróżnia się niczym szczególnym, gdyby nie fakt, że w Ulm jest on najbardziej „imprezowym” miesiącem w roku.

Cykl imprez rozpoczyna organizowany co dwa lata Internationales Donaufest, którego idea zawiera się w haśle: 10 Länder – 10 Tage – 1 Fest.

 Znakiem rozpoznawczym Donaufestu są ręcznie malowane flagi (Donaufahnen), których długie rzędy zdobią brzegi Ulm i Neu-Ulm, a także most między tymi dwoma miastami. Po imprezie organizowana jest akcja ich sprzedaży. Chętnych nie brakuje, bo flagi co roku są inne. Na zdjęciu te sprzed dwóch lat.

Fot. Polschland

 Tegoroczne flagi. Niestety w tym roku pogoda nie była dla organizatorów łaskawa...

Fot. Polschland


Po obu stronach rzeki, na promenadzie w Ulm i Neu-Ulm buduje się sceny, rozkłada namioty, stawia ławki i stoły przed stoiskami ze specjałami kulinarnymi i rekodziełem ze wszystkich krajów, przez które przepływa Dunaj.


Chętni mogą wybrać się w krótki rejs po Dunaju łodzią zwaną Ulmer Schachtel albo promem solarnym, który przeprawia się z Um do Neu-Ulm. Ciekawostką jest fakt, że miasta należą do innych landów: Badenii-Wirtembergii i Bawarii.

Fot. Polschland

Przez blisko dwa tygodnie każdego dnia odbywają się płatne i darmowe koncerty międzynarodowych zespołów (od folkloru poprzez klasykę do hip-hopu), wykłady, panele dyskusyjne, prezentacje i pokazy (np. rzemiosła, kulinarne), odczyty poświęcone historii krajów naddunajskich. Większość imprez ma miejsce na promenadzie, ale nie tylko.





 Wystawa przy murach miejskich obrazująca ślady osadnictwa niemieckiego w krajach naddunajskich.

Fot. Polschland

Donaufestem żyje całe miasto - swój udział mają w nim też lokalne muzea, które przygotowują specjalny program tematyczny, kluby, szkoły wyższe, kina, organizacje zajmujące się ochroną środowiska itp. Również dzieci znajdą tam coś dla siebie.









Oblegane są zwłaszcza stoiska ze specjałami kulinarnymi i winem z Węgier, Serbii, Mołdawii i innych krajów naddunajskich.
Fot. Polschland
Donaufest organizowany jest z dużym rozmachem i przy pomocy wielu wolontariuszy; przyciąga setki turystów. Jego zwieńczeniem jest majestatyczny pokaz fajerwerków przy dźwiękach muzyki.


Donaufest wieczorową porą

Fot. Polschland


Drugą wielką imprezą jest Ulmer Volskfest. Nie różni się on zbytnio od pozostałych imprez tego typu, z których najbardziej znany jest chociażby Oktoberfest.
 Fot. Polschland


Jego oficjalnego rozpoczęcia dokonuje burmistrz, otwierając beczkę z piwem. Od tego dnia przez blisko dwa tygodnie na teren Volksfestu na łące nad Dunajem ściągają amatorzy piwa i dobrej zabawy (pojęcie względne, ja nie jestem fanką Volksfestu ;).





 Fot. Polschland


Volksfest cieszy się popularnością zwłaszcza wśród młodzieży i rodzin z dziećmi, które tłumnie oblegają wszelkie lunaparkowe atrakcje. Kto chce, może przejechać się kolejką, pokręcić na karuzelach róznego typu, ogromnym diabelskim młynie, a także spróbować swojego szczęścia w grach zręcznościowych czy na loterii.
Jedzenie sprzedawane jest przez liczne stoiska gastronomiczne. Do klasyków należą np. bułki z kiełbasą i mortadelą, kolby kukurydzy, wata cukrowa, karmelizowane orzeszki, owoce w czekoladzie itp.
Prezentami chętnie kupowanymi przez zakochanych są duże zdobione pierniki, które dumnie obnosi się na szyi. Coś bardziej konkretnego (np. kurczaka, pieczeń wieprzową z czerowną kapustą i knedlem) przekąsić można w dużych halach/namiotach, w których przygrywają orkiestry dęte bądź zespoły rockowe. 
 Fot. Polschland


Wiele osób zakłada Dirndl i Lederhose. Choć nie pochodzą z tego terenu, zyskały popularność jako stroje na imprezy tego typu.
Oczywiście najwięcej gości pojawia się w weekendy. Aby przyciągnąć ich także w ciągu tygodnia, organizuje się różnego rodzaju promocje, np. dzień zniżek dla dzieci, wieczór dla pań, kiedy każda kobieta może przejechać się kolejką za jeden euro i inne. Organizatorzy starają się także urozmaicić coroczną ofertę Volksfestu, np. poprzez ściągnięcie do siebie rzadkich karuzel.
 Fot. Polschland


To jeszcze nie koniec imprez, które w lipcu oferuje nam Ulm. O pozostałych przeczytacie w kolejnym wpisie!

Samstag, 26. Juli 2014

Odkrywamy Jurę Szwabską. Część III: Fauna i flora



Dziś znów o atrakcjach Jury Szwabskiej, czyli temat lekki i wakacyjny - choć wakacji w moim landzie jeszcze nie ma. Przedstawiam dwa czworonogi, których obecność na stałe wpisała się w tutejszy krajobraz.

 Fot. Polschland

Pierwszym z nich jest poczciwa koza (Ziege), zwana tutaj Geiß. Hodowano je niegdyś powszechnie, bo nie dość, że dawała mleko, to była tania w utrzymaniu. Doskonale odnajdywała się przy tym w trudnych warunkach Jury Szwabskiej. Miejscowych łąk nie można nawet porównywać z porośniętymi soczystą trawą pastwiskami niedalekiego Allgäu. Kozy w poszukiwaniu pokarmu wybredne, wolą zjeść mniej, niż napełnić żołądek byle czym. Wyszukują przede wszystkim wartościowe pod względem odżywczo-energetycznym rośliny, a takich mimo wszystko tu nie brakowało.

 Kozy w Kürnbach

Fot. Polschland


„Krowę ubogich” trzymano głównie ze względu na mleko, a nie mięso. Mleko krowie (bo hodowano i krowy) przeznaczano niegdyś niemal w całości na sprzedaż. Był to spory zastrzyk pieniężny dla domowego budżetu. Szwabska rodzina zadowalała się zaś mlekiem kozim. Nie bez znaczenia była pewnie także przysłowiowa szwabska oszczędność - Szwabi to niemiecki ekwiwalent skąpych Szkotów. I powiem Wam, że coś jest na rzeczy!

Świeże mleko kozie jest podobno jak krowie, jednak gdy stoi przez pewien czas, rozwija się jego specyficzny ostry smak. Mają go też produkty mleczne, np. kozi ser. Przykry zapach czy smak mleka koziego miał źródło w wielu wypadkach w warunkach panujących w koziej obórce - jak wiadomo, mleko łatwo „łapie” zapachy. Do dziś wielu starszych Szwabów wychowanych na wsi, zmuszonych jako dzieci do picia koziego mleka w dzieciństwie, ma do niego odrazę!

Ze względów ekonomicznych ograniczano się do chowu kóz, natomiast kozły, a właściwie jeszcze małe koziołki, szły pod nóż. Mięso kozie jest dość suche, wyrabiano więc z niego przede wszystkim wędliny.

 Tablica informacyjna w skansenie w Wolfegg

Fot. Polschland


Kozła rozpłodowego, podobnie jak byka, trzymano jednego dla całej gromady, w specjalnej oborze gminnej lub księżowskiej. Kiedy trzeba było nabyć takiego osobnika, wieś wysyłała na targ przedstawiciela, który dokonać miał zakupu. Towarzyszył temu odwieczny szwabski konflikt interesów: jakby tu kupić pięknego, silnego capa, ale nie zapłacić za dużo? ;)

Wykład doktora weterynarii w ww. skansenie

Fot. Polschland


Kiedyś wierzono, że koza, która posiada wyrostki przy szyi (tzw. dzwonki), daje więcej mleka. Nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością, ale przez tak ukierunkowaną hodowlę „kolczyki” występują u bardzo wielu egzemplarzy, tak jak u widocznej na zdjęciu Hildy, kozy rasy szwarcwaldzkiej.

Fot. Polschland

Drugim zwierzęciem, które nieodłącznie kojarzone jest z Jurą Szwabską jest owca (Schaf). W wielu jej częściach wciąż można spotkać wędrownych pasterzy (Wanderschäfer), którzy ze swoją trzodą są w dzień i w nocy przez niemal cały rok, przemieszczając się z jednego pastwiska na drugie. 


Owce na byłym poligonie wojskowym w Münsingen

Fot. Polschland

Wanderschäferei (pasterstwo wędrowne) ma tu wielowiekową tradycję (od XIV stulecia). Tradycyjnie ustalone są też trasy wędrówek stada - od Schwäbische Alb (letnie pastwiska), do Doliny Renu (Rheintal), przez Schwarzwald aż po szwajcarską granicę. To odległości mierzone w setkach kilometrów, a przemierza się je w odcinkach 5-10 km dziennie. W międzyczasie konieczne są przerwy, aby jagnięta i oczekujące potomstwa owce mogły zregenerować siły.


 Mapy tradycyjnych wędrówek owczych stad

Źródło: wuerttemberger-lamm.de, schule-bw.de


Rozkwit pasterstwa na Jurze Szwabskiej nastąpił w pierwszej połowie XIX wieku. Setki stad baranich pędzono do Paryża, gdzie uzyskiwano za nie dobre ceny. Przez pewien czas Niemcy byli nawet światowymi potentatami na owczym rynku. Dziś oczywiście już tak nie jest.



 Owce pasące się w dolinie rzeki Lauter

Fot. Polschland


Zawód owczarza (Schäfer), typowo męski zresztą, wybierają ludzie dość specyficzni. I choć może się on wydawać nieco archaiczny, pozory mylą; każdy z nich dysponuje samochodem i telefonem komórkowym. Nocuje w przyczepie kempingowej, która oferuje więcej wygód niż tradycyjne pasterskie schronienie: Schäferwagen/Schäferkarren. Owce na noc ogradza się elektrycznym pastuchem. Naturalnych wrogów, takich jak wilki czy niedźwiedzie, już nie ma, są za to niesnaski z rolnikami i przedsiębiorcami, przez których tereny przebiegają owcze szlaki. I pomyśleć, że niegdyś owczy nawóz był jak najbardziej pożądany, prawo do użytkowania opuszczonego wybiegu było przedmiotem licytacji. Zwycięski gospodarz oferował pasterzom wikt i opierunek.


 Artykuł o owczarzach w jednym z lokalnych magazynów

Fot. Polschland


Sami pasterze, których postać chętnie idealizowali romantycznie nastawieni artyści, nie mieli łatwego życia. Ich zawód nie cieszył się w dawnym wiejskim świecie poważaniem. Wręcz przeciwnie - przylepiano im łatkę leniwych, nieuczciwych, niesłownych i niestroniących od alkoholu, a nawet uwodzących miejscowe kobiety lekkoduchów. Często musieli imać się dodatkowych zajęć, grzebiąc zwłoki czy depcząc miechy organ podczas niedzielnych mszy. Niełatwe życie miały też dzieci pasterzy, których przez długi czas nie przyjmowano do cechów rzemieślniczych.


 Współcześni owczarze

Fot. Polschland


Swoją obecną formę Schäferkarren uzyskały w XIX wieku. Służyły jako schronienie pasterza w nocy i w czasie niepogody i magazyn pożywienia dla człowieka i psów pasterskich. Nie oferowały luksusów, ale w środku mieściła się leżanka, stół, ławka i półki. Dawne Schäferwagen zobaczyć można w skansenach.


 Wóz pasterski w skansenie w Wolfegg. Mottem owczarzy były słowa:
Ob’s stürmt oder schneit
geh ich naus auf die Weid’
ob krank oder g’sund
geh ich naus mit mein’ Hund, wypisane często na ścianie wozu.

Fot. Polschland


Nowsze modele zyskują popularność jako nostalgiczne przyczepy kempingowe albo stacjonarne domki letniskowe.


 Źródło: merkur.de


Jeśli chodzi o najpopularniejszy w Szwabii gatunek owcy, to były to merynosy, dające niezwykle delikatną wełnę. W 1786 roku książę Carl Eugen sprowadził je do Badenii-Wirtembergii, gdzie udoskonalano ich chów. Prócz wełny dostarczały też mięsa.




 Merynosy z Kürnbach i Wolfegg

Fot. Polschland


W latach 50. ubiegłego wieku do lamusa odszedł model owej podwójnej specjalizacji i odtąd merynosy przestały być w Szwabii popularne. Można je spotkać albo u prywatnych hodowców, albo w skansenach. Większość szwabskich muzeów etnograficznych prezentuje okazy tej dawnej rasy. Z wełny tamtejszych owiec wyrabia się pamiątki dla zwiedzających, np. barwioną wełnę na filc, poszewki na poduszki czy skarpetki. 



 Fot. Polschland


Wełniane skarpetki robione na drutach weszły do użytku około roku 1550. Wpierw wyrabiano je w miastach, później także na wsiach. Strumpfwirkstuhl upowszechnił się w Niemczech pod koniec XVII wieku, a trafił tu wraz ze zbiegłymi z Francji hugenotami.

Lokalnym centrum wyrobu wełnianych skarpet było np. miasto Biberach, gdzie w 1880 roku działało osiemnastu wytwórców. Surowca dostarczali okoliczni rolnicy. Produkcja mechaniczna obejmowała m.in. płukanie, suszenie, filcowanie i farbowanie, co odbijało się na dość wysokiej cenie wyrobu. Uboższe warstwy społeczeństwa pozostały jeszcze przez długie lata przy drobieniu na drutach.


Jedna z pierwszych na świecie maszyn do mechanicznego przędzenia skarpetek w muzeum w Kürnbach.

Fot. Polschland

Szwabskie muzea etnograficzne bardzo dbają o zachowanie pamięci o tradycjach pasterskich. Organizuje się w nich np. Schäfertage, podczas których można obejrzeć pokazy zaganiania owiec, kąpania i strzyżenia ich, filcowania wełny, wykłady i opowieści aktywnych pasterzy. Prezentowany jest też folklor pasterski, z jego strojami, pieśniami, tańcami. Można zaopatrzyć się w pasterskie akcesoria, takie jak płaszcz, kapelusz czy laska, a także nabyć „owcopochodne” produkty: jagnięcinę, wędliny, sery, mleko, kosmetyki, wełniane ubrania i dodatki. Po wybiegach poruszają się różne gatunki owiec.

 Pasterze przy pracy

 Tradycyjny strój szwabskiego owczarza: kapelusz, płaszcz, wysokie buty i laska




Pasterski folklor muzyczny



 Pokaz prasowania wełny

 Po strzyżeniu owiec

 Owczy jarmark

 Pokaz zaganiania owiec


Zdjęcia pochodzą z muzeów w Beuren, Illerbeuren i Wolfegg

Fot. Polschland

 To nie średniowieczne narzędzie tortur, tylko klatka do kąpania owiec. Niewykluczone jednak, że zjeżdżające do wody i zanurzane całkowicie owce czuły się jak na torturach... Dziś owce kąpane są na specjalnej przyczepie.

Fot. Polschland


Bez wędrownych stad owiec nie byłoby także jednego z ze znaków rozpoznawczych tutejszego krajobrazu, a mianowicie Wacholderheiden - łąk porośniętych krzewami jałowca.

 Typowy widok - Wacholderheide na Jurze Szwabskiej

Źródło: fotocommunity.de


Fot. Polschland


Na Jurze Szwabskiej, podobnie jak choćby na obszarze Tatrzańskiego Parku Narodowego, praktykuje się wypas kulturowy. Bez owiec Wacholderheiden zarosłyby, a jałowce zostałyby zagłuszone przez inne rośliny. Prowadziłoby to do sporych zmian w środowisku przyrodniczym i zmniejszenia różnorodności biologicznej w tym regionie. Owce zjadają trawy, zioła, ale jałowca nie ruszają. :)



Źródła: planet-wissen.de, schule-bw.de, wuerttemberger-lamm.de


Tam, gdzie owiec nie ma, o Wacholderheiden dbają mieszkańcy, którzy co pewien czas organizują akcje koszenia i wycinki niechcianych roślin. Na alarm zaczęto bić kiedy okazało się, że powierzchnia łąk jałowcowych zmniejszyła się o połowę (zwłaszcza w latach 60. i 70.).


 Źródła: schule-bw.de i Wikipedia

 Owce w tradycyjnych strojach w muzeum regionalnym w Gruorn

Fot. Polschland


W Münsingen co krok natrafić można na barwnie malowane owce - maskotkę miasta. Te stoją przed jedną z restauracji i przed siedzibą lokalnej gazety.

Fot. Polschland


Koloryt lokalny - wóz pasterski w szopce bożonarodzeniowej w jednym z kościołów. Oczywiście nie zabrakło też samych owiec i pasterzy.

Fot. Polschland


Niemcy spożywają jagnięcinę (Lammfleisch) szczególnie chętnie w okresie wielkanocnym. Nie należy do najtańszych mięs. Na co dzień można na nią natrafić w co elegantszych lokalach. Na zdjęciu typowa-nietypowa szwabska potrawa: Maultaschen z nadzieniem z miejscowej jagnięciny i sosem z czosnku niedźwiedziego.

Fot. Polschland

 Aby nie być gołosłowną, wklejam zdjęcia z niedawnej przygody, jaka nas spotkała w jednej z wiejskich dzielnic Ulm. Kiedy odpoczywaliśmy na wale nad Dunajem, zobaczyliśmy nadciągające z przeciwnej strony stado owiec. Towarzyszył mu pasterz i dwa owczarki niemieckie.

 Przekraczanie mostu

 Oczywiście było to wędrowne stado z opiekunem

 Owce wykorzystywały każdą możliwość, żeby naskubać trochę trawy w drodze...




 Maluchy posilały się mlekiem :)

 Owce pomaszerowały drugą stroną wału

 Zauważyliśmy z przykrością, że wiele owiec oraz jagniąt kulało; sporo pasło się nawet na klęczkach. Jak się okazało, były po zabiegu wycinania części racicy (za zdjęciu), ponieważ spora część stada zapadła na zakaźną chorobę (Moderhinke). Jego konsekwencją jest utykanie przez około dwa dni.

Fot. Polschland

Pozostałe wpisy z serii "Odkrywamy Jurę Szwabską":


Jaskinie
Woda
Sady
Skały